Jak wspominałam Wam wcześniej, miałam przyjemność odbyć w listopadzie dwie interesujące wyprawy. Cały czas jestem gdzieś tam przy nich myślami, ponieważ wywarły na mnie niesamowite wrażenie. Być może dlatego, że pierwszy raz w życiu widziałam naturę w tak groźnej i jednocześnie pięknej postaci. Zapraszam do lektury wszystkich, którzy choć na chwilę chcą oderwać się myślami od chłodu za oknem i całej tej świątecznej atmosfery.
Gdzie mnie wywiało? Na koniec świata! Nie żartuję. Miejsce, do którego przybyłam nazywa się Cabo da Roca i są to klify, które kiedyś uważane były przez Europejczyków za teren, gdzie Ziemia się kończy. Obecnie znane jest jako najdalej na zachód wysunięty punkt lądu stałego Europy. Idąc brzegiem skał, byłam jednocześnie przerażona i ogromnie podekscytowana tym, co widziałam. Przepaść jest ogromna, więc przyznam się, że trochę panikowałam (jak zawsze). Po dotarciu na miejsce miałam bardzo refleksyjny i pełen zadumy nastrój, ponieważ to właśnie tutaj było kiedyś głośno z powodu tragicznego wypadku dwójki Polaków, którzy zginęli na tym przylądku w 2014 roku (jeśli Wam to nic nie mówi- to ta para, która chciała zrobić sobie zdjęcie na klifie).
Klif ma wysokość 140 metrów nad poziomem Oceanu Atlantyckiego.
Przez długi, długi czas, to właśnie tutaj, jak wspominałam, Europejczycy myśleli, że znajduje się koniec świata…
Nie sądziłam nigdy wcześniej, że będę miała okazję zobaczyć tak cudowne miejsce… Same fale już z góry wydawały się ogromne i niebezpiecznie zahaczały o skały.
W pobliżu, a w zasadzie w samym centrum, znajdował się pomnik z napisem: „Aqui, onde a terra se acaba e o mar começa”, czyli: „gdzie kończy się ziemia a zaczyna morze…”
Po drugiej stronie klifów dało się odczuć kompletnie inną atmosferę… I niestety zaczynał się też coraz trudniejszy teren do pokonania…
Oczywiście czasami się zapominałam i niczym sarenka zdobywałam kolejne szczyty… Może nie jak sarenka, ale bardziej jak kozica alpejska?
Kiedy zobaczyłam na żywo, to co widnieje na zdjęciu powyżej byłam za- chwy- co- na! Widzicie te fale na dole? Nieliczni odważni (albo głupcy) schodzili na dół, żeby zobaczyć je z bliska. Kamienista plaża, ukryta pomiędzy skałami… Cóż za koza mogłaby tam zejść?
Oczywiście koza Monika. Do tej pory nie wierzę, że to zrobiłam. Musiałam się bardzo przełamać, ale warto było po stokroć i tysiąckroć! Jeden z kamieni wyszlifowanych przez wzburzone fale znajduje się u mnie w pokoju, tuż obok miejsca, z którego teraz do was piszę. Wygląda niepozornie, ale dla mnie jest symbolem pokonania własnego strachu, odwagi i może trochę szaleństwa…
Podobno zachody słońca obserwowane z tych klifów są jednymi z najpiękniejszych zachodów słońca. Jak myślicie?
Widok z autobusu podczas powrotu… Jeszcze całą drogę powrotną miałam przyklejony do szyby nos i w zachwycie oglądałam cały spektakl rozgrywający się wokół mnie.
Bardzo ciężko było mi się rozstać z tym miejscem. Chciałabym jeszcze kiedyś tam wrócić, bo wywiera ono ogromne wrażenie na takim małym człowieczku, jakim jesteśmy. Jeżeli będziecie mieli kiedykolwiek okazję się tam znaleźć, zdecydowanie polecam! Zdjęcia zupełnie nie oddają tego uczucia jakie Ciebie przepełnia, kiedy stoisz na szczycie klifu, czujesz wiatr we włosach, słyszysz szum fal w oddali i pod sobą masz wielką, ogromną wręcz przepaść! Czy natura kiedykolwiek wywołała w Was takie wrażenie? Mielibyście odwagę wybrać się w to miejsce?
PS: Niebawem opiszę Wam jeszcze jedną bardzo ważną dla mnie wyprawę i opowiem dlaczego w listopadzie miałam na sobie krótki rękawek i spodenki!
cabo da rocaerasmusklifykoniec świataoceansłońcewoda
Pingback: Lato św. Marcina, wagary i niezapomniana przygoda! | justhappylife()
Pingback: Co zwiedzać na Maderze? cz.1 wschodnie wybrzeże wyspy- Baia d’Abra | justhappylife()
Pingback: Co zwiedzać na Maderze? cz.1 wschodnie wybrzeże wyspy- Baia d'Abra - Just Happy Life()