Jedną z największych wypraw, którą na długo zapamiętam, jest z pewnością wschodni kraniec wyspy, nazwany Baia d’Abra. Miejsce, w którym rozpoczyna się szlak, ciągnący się przez klify aż po prawie sam kraniec wyspy. Wycieczka zajęła nam cały dzień, ale wszelkie widoki wynagrodziły nam ten trud. Jak się tak dłużej nad tym zastanawiam, to ta wyprawa może nie trwałaby tyle czasu, gdyby nie fakt, iż jestem prawdziwym maniakiem robienia zdjęć, co zajmuje niestety sporą część podróżowania… Ale dzięki temu, mogę się teraz podzielić z Wami moją fotograficzną relacją z tego miejsca!
Informacje praktyczne
Jeśli chodzi o sam dojazd, bezpośrednio dojeżdża tu autobus z Funchal i zawozi nas pod samo miejsce, z którego zaczyna się szlak. Radzę zaopatrzyć się w więcej jedzenia ze względu na czas jaki pochłania wyprawa (jak wspominałam wyżej). U nas skończyło się to nie najlepiej.. Naiwnie myśląc, że przejdziemy całą drogę szybko i sprawnie, jedyne co zdążyłyśmy zakupić to baton i ciastka. Oczywiście wróciłyśmy do hotelu głodne jak wilki. Radzę tego błędu nie powtarzać! Na trasie nie ma raczej możliwości kupienia sobie jedzenia. Jest za to Pan „Toaleciarz”, który sobie stoi w takiej budce na środku szlaku i pobiera opłatę w wysokości 1 euro za skorzystanie z WC. Ogólna pogoda w tym rejonie bywa zdradliwa i zmienna, radzę więc ubierać się warstwowo (aby łatwo było zrzucić coś z siebie), ponieważ w niektórych miejscach wieje silny wiatr, w innych zaś może ostro przypiekać słonko.
Co wyjątkowego oferuje Baia d’Abra?
Byłam już na Cabo da Roca w Portugalii, piękne miejsce, które opisywałam Wam tutaj. Jednak Baia d’Abra zdecydowanie bardziej podbiło moje serce . Trasa cały czas się zmienia. Raz są to łąki, czasem skały wulkaniczne. Istnieje możliwość zejścia na kamienistą plażę oraz podziwiania różnego rodzaju klifów. To tak, jakby ktoś wymyślił sobie parędziesiąt różnych i pięknych scenerii i wrzucił je wszystkie do jednego miejsca. Może dlatego to właśnie stąd mam największą ilość zdjęć. Jedyne, co do końca mi się nie podobało to występujące tu, liczne schody. Chyba jednak jestem większa zwolenniczką naturalnych wzniesień, aniżeli pokonywania takiej ilości stopni. Dałam jednak radę jakoś to wewnętrznie strawić, od czasu do czasu posapując ze zmęczenia. Żeby nie zanudzać Was więcej moimi odczuciami estetycznymi, przechodzę do zdjęć, które chyba najlepiej zobrazują to, o czym piszę.
Początek naszej trasy, nazwa szlaku, pełen zapał do wyprawy, a w plecaku tylko herbatniki… 😀
Wraz z dalszym maszerowaniem, zmieniała się panorama.
Czasem były to zielone łąki, a niekiedy znowu surowe skały i sucha ziemia.
I schody, które wymagały od wchodzącego trochę wysiłku, a przynajmniej ode mnie. Na zdjęciu wyżej ujęłam tylko kawałek tej mozolnej drogi. Schodków było o wiele, wiele więcej.
Niekiedy skały przybierały wręcz bajeczne kolory!
Sama wyspa powstała na skutek erupcji wulkanu, więc widoczne smugi, zdające się być pozostałością po lawie, to tutaj nic dziwnego.
Bez bliskich taka wyprawa nie dawałaby nam tyle frajdy, dlatego warto zadbać o ich dobre samopoczucie i krzyczeć „uwaga zdjęcie!” co jakiś czas, aby na ich twarzach pojawił się szeroki uśmiech!
Na zdjęciach cała trasa wydaje się być niesamowicie długa, ale tak naprawdę jest możliwa do całkiem szybkiego przejścia. Można było tam zobaczyć rodziny z dziećmi, starsze osoby, czy nawet biegaczy, którzy w pędzie pokonywali całą trasę.
Tak wyglądał kres naszej wyprawy i kraniec Madery! Sam szlak miał po drodze parę rozgałęzień, co dawało możliwość doświadczenia zupełnie innych odczuć. Widzicie w oddali kolejne wyspy?
Po drodze nie zabrakło pięknej, specyficznej dla tego miejsca roślinności…
Uwielbiam robić zdjęcia detalom, czasami to właśnie szczegóły sprawiają, że coś nas zachwyca.
Z powrotem szłyśmy już o wiele szybciej. Pchał nas do przodu głód i powoli następujący brak pamięci w aparacie.
To, co tworzyło klimat tego miejsca, to również ptactwo, które miałyśmy okazję podziwiać na własne oczy.
Żeby nie było, sprawdziłyśmy! Pan powyżej nie był sztucznym wypchanym zwierzakiem, ale zupełnie prawdziwym stworzeniem!
Na koniec udałyśmy się na kamienistą plażę, do której prowadziła jedna z dróg. Tutaj również odbyła się pokaźna sesja zdjęciowa.
Tym akcentem skończyłyśmy nasza wyprawę. Całkiem zmęczone i głodne wróciłyśmy autobusem do naszego hotelu w Funchal. Spałyśmy potem jak aniołki. Polecam koniecznie wyprawę w to miejsce każdemu, kto zwiedza Maderę! Widoki zachwycą niejednego wybrednego, gwarantuję! To również dobra opcja dla tych, którzy nie mogą się zdecydować co lepsze, górskie wycieczki czy morskie widoki i plaże. Tutaj znajdziecie i jedno i drugie. Dajcie znać czy Wam również przypadło to miejsce do gustu, a jeśli ktoś zna się na kwiatach niech da znać, co za okazy udało mi się sfotografować (ja jestem kompletnie zielona jeśli chodzi o odmiany roślin).
Baia d'AbraerasmusklifylutyMaderamarszmarzeniaoceanpodróżowaniePortugaliawycieczka